* THOUGHTS * PHILOSOPHY *WRITING *PERSONAL DEVELOPMENT *PLACES *LIFE *PHOTOGRAPHY *BEAUTY *MUSIC

Saturday 31 January 2015

Louis de Funes — mały wielki człowiek


Metr 64 wzrostu.
Nos daleki od ideału.
Niski stopień zagęszczenia włosia na głowie.
Who cares?

Panie i Panowie, Madame en Monsieur, Ladies and Gentlemen  —  oto geniusz komedii, aktor (charakterystyczny) wszech czasów, chyba mój absolutny numer 1 wśród aktorów — Pan Louis de Funes!

Portret Mistrza
Niezapomniany sierżant Cruchot, szalony rabin Jakub, wytworny Charles Duchemin —   kto z nas nie pamięta tych wspaniałych ról! Kariera tego niezwykłego człowieka zaczęła się gdy był już u progu jesieni życia. Jak zatem widać prawdziwy TALENT (nie rzemiosło, to dwie INNE sprawy) nie zna wieku.
Jego role były często chamskie, wyspecjalizował się w rolach furiatów i ludzi nieznoszących sprzeciwu ale budziły one ogromną sympatię u nas widzów, bo były zarazem przekomiczne!
Louis operował całą gamą min, grymasów, gestów, nie było czegoś, czego nie potrafiłby pokazać. Współcześni aktorzy mogliby się od niego wiele nauczyć.
Jak sam przyznawał, inspirację czerpał zarówno od Chaplina, jak i od własnej matki, która była w gorącej wodzie kąpaną rodowitą Hiszpanką. Chciała zrobić z niego....kapłana. Na szczęście Louis nie skorzystał z jej rady w sprawie wyboru zawodu. Imał się przeróżnych zajęć - był pomocnikiem księgowego, dekoratorem, kreślarzem... Czegóż w ogóle ten człowiek nie robił, szukając własnej drogi! Mało kto wie o tym, że w latach trzydziestych dorabiał sobie jako pianista, ocierając się w ten sposób o nocne życia Paryża.
Na dobre związał się z teatrem w rok 1942, wstępując do szkoły teatralnej Rene Simona.
Zaszczytny zawód komika rozpoczął na dobre w wieku 31 lat. Przełom nastąpił jednak gdy zagrał w filmie "Oskar". Potem było już tylko lepiej, a niezapomniane role, głównie w filmach Jeana Giraulta okazały się ponadczasowymi kreacjami, oglądanymi z przyjemnością przez kolejne pokolenia.


Louis był znakomitym obserwatorem natury ludzkiej, wielkim znawcą charakterów. Jak kiedyś stwierdził: "Obserwując chód człowieka, tylko chód, można określić jego charakter". Żadna z jego ról nie była identyczna. Nie potrzebował kostiumów i wymyślnych przebieranek by ukazać głębię postaci, a jeśli już brał udział w filmie kostiumowym, jak chociażby w "Manii wielkości", kostiumy stanowiły tylko doskonałe tło do całej opowieści, nie przysłaniały jego osobowości.
Od zawsze dostrzegałam w nim też jakiś arystokratyczny rys, jakąś godność, autorytet... może to było po prostu wspaniale zagrane, a może taki  po prostu był :)
W naszym życiu jest mnóstwo sztuczności - urzędniczki uśmiechają się sztucznie do petenta, doradcy bankowi wyłażą ze skóry wiedząc, że ich rozmowy z klientem są nagrywane, w pracy stosujemy się do panujących norm i konwenansów, w kościele nie ma spontaniczności, tylko z góry wiadomo kiedy śpiewać, a kiedy milczeć, na randce nie jesteśmy do końca sobą chcąc pokazać się z jak najlepszej strony zapominając, że życie i tak zweryfikuje kim jesteśmy naprawdę.
Synowi de Funesa wspominali, że życie z nim nie było nudne ani banalne. Jest to chyba jeden z największych komplementów jakie ojciec może usłyszeć od syna.


Aktor uwielbiał zajmować się ogrodem, a konkretnie różami. Wyhodował nawet swoją własną piękną, lekko pachnącą, pastelową różę, którą nazwano później jego imieniem.

Louis de Funes zagrał w ponad stu filmach. Na stałe zapisał się w historii kina i w pamięci widzów.
Zmarł na atak serca 27 stycznia 1983 roku.
Na zawsze pozostaną mi w pamięci jego role i to, co kiedyś powiedział.

"Śmiech jest dla duszy tym samym, czym tlen dla płuc".



                                                                     
 śp. Louis de Funes
                                                                        
 1914-1983

Saturday 17 January 2015

Hesse i jego wędrówki


Droga i życie (nie) znane




Herman Hesse. Pisarz, nie boję się użyć tego słowa, wybitny. Niewielu jest ludzi, którzy stanowią dla mnie taką inspirację...

Z jego twórczości tchnie coś odżywczego, tajemniczego a zarazem głębokiego...Czytając go jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że był człowiekiem wewnętrznie poukładanym, choć doświadczonym przez życie, skromnym, może nieco osobliwym... a nade wszystko wolnym.
Tak, mówi się, że człowiek rodzi się wolny a wszędzie tkwi w kajdanach. Myślę, że Hesse szukał w swoich pracach wyzwolenia, nowego wymiaru wolności.
Ujawniało się to też w jego zewnętrzności - często zwykł chodzić w podartych spodniach i słomianym kapeluszy nie przejmując się opinią innych.

Znany - nieznany... najważniejsze jego powieści ukazały się w Polsce ale wielu wciąż nie przełożono.
Każdy pisarz zostawia w swoich pracach jakąś część siebie... w ten sposób oczyszcza swą duszę, a czasem nabiera do siebie dystansu... bywa też, że odkrywa w sobie nieznane wcześniej obszary, nabiera odwagi, by próbować czegoś innego, czasem kontrowersyjnego, czasem po prostu nowego.

Osobiście zaznajomiłam się z jego twórczością kilka dobrych lat temu i pozostawiła we mnie niezatarty ślad. Lubię czasami wracać do Pana Osobnego - aby najpełniej i najgłębiej zrozumieć jego przesłanie nie wystarczy raz prześlizgnąć się lekko po jego myślach. Należy raczej zanurzyć się w nich głęboko.


„A jeśli nawet jestem zbłąkanym zwierzęciem, nie rozumiejącym otaczającego świata, to przecież moje głupie życie ma jakiś sens, skoro coś we mnie udziela odpowiedzi, odbiera wołania z dalekich wyższych światów, gromadzi w moim mózgu tysiące obrazów.."


Samotność jest niezależnością, życzyłem jej sobie i zdobyłem ją po długich latach. Jest zimna, o tak, ale jest też cicha, cudownie cicha i wielka, jak zimne, ciche przestworza, po których wirują gwiazdy.


[...] nie ma nic bardziej bezowocnego od rozmyślań nad kimś, kogo się kocha.


  Życie każdego człowieka jest drogą ku samemu sobie, próbą znalezienia drogi, zaznaczenia ścieżki. Żaden człowiek nie był nigdy w pełni samym sobą, lecz mimo to każdy ku temu dąży, jeden w mroku, inny w światłości, jak kto umie.


Nie trzeba się nikogo bać. A jeśli ktoś się kogoś boi, to dlatego, że udzielił temu komuś jakiejś władzy nad sobą.


 
Rzeczy, które widzimy [...] to te same rzeczy, które istnieją w nas. I nie ma żadnej innej rzeczywistości prócz tej, jaką mamy w sobie. Dlatego też większość ludzi żyje tak nierealnie, ponieważ zewnętrzne obrazy uważają za rzeczywistość, a swego własnego świata wcale nie dopuszczają do głosu. Można być wtedy nawet szczęśliwym. Lecz z chwilą, gdy pozna się już raz tamto, inne, nie ma się już wyboru i nie może iść drogą, którą obiera większość. Sinclairze, droga owej większości jest łatwa, a nasza trudna. Chodźmy.



Czy ideały są osiągalne? Czy my, ludzie, żyjemy po to, by zlikwidować śmierć? Nie, żyjemy po to, by się jej bać, a potem znów kochać, i właśnie dzięki niej, czasem na przeciąg jednej tylko godziny, płonie tak pięknie ta odrobina życia.



Każdy w jakimś zakątku swojej duszy wie aż nadto dobrze, że samobójstwo jest wprawdzie wyjściem, ale przecież tylko jakimś wyjściem nędznym, nielegalnym, zapasowym, i że w zasadzie szlachetniej i piękniej jest dać się pokonać przez samo życie niż ginąć z własnej ręki.


Jesteś dla tego prostego, wygodnego dzisiejszego świata, zadowalającego się byle czym, za bardzo wymagający i za głodny, on cie wypluwa, masz dla niego o jeden wymiar za dużo.


Nie żyłem po to, by układać wiersze czy wygłaszać kazania, czy malować. Ani ja, ani żaden inny człowiek nie po to istniał. Wszystko to było jedynie uboczne. A prawdziwe powołanie każdego polegało na jednym tylko: na odnalezieniu samego siebie. I skończyć mógł jako poeta lub wariat, jako prorok lub zbrodniarz - nie jego to była sprawa i w końcu pozbawiona znaczenia. Jego sprawą było znaleźć własny los - nie byle jaki - i przeżyć go w pełni, całkowicie, bez załamania. Cała zaś reszta była połowiczna jedynie, była próbą ucieczki, była nawrotem do ideałów mas, adaptacją i lękiem przed własnym wnętrzem.



[...] to, czego przy całej naszej woli i wysiłku nie możemy osiągnąć, czasami nieoczekiwanie przychodzi samo [...].

  Człowieka, który wrażliwie i gwałtownie reaguje na drobne zakłócenia i podniety, którego byle co uraża, psychiatrzy uważają za chorego na umyśle, podczas gdy człowiek ten z opanowaniem znosi może cierpienia i wstrząsy, które dla większości są czymś okropnym.

  Zasadę miłości bliźniego wpojono mu bowiem równie głęboko, jak nienawiść do samego siebie i w ten sposób całe jego życie stało się przykładem, że bez miłości własnej niemożliwa jest też miłość bliźniego, że nienawiść do samego siebie jest tym samym co skrajny egoizm i płodzi w końcu tę samą okrutną samotność i rozpacz.


Ja widzę ludzkie życie jako głęboką, ciemną noc, która nie byłaby do zniesienia, gdyby tu i ówdzie nie rozpalały się błyskawice, których nagła jasność jest tak zbawienna i cudowna, że te krótkie sekundy mogą zatrzeć lata ciemności i je wynagrodzić.


Przeważnie ludzie są jak liść, co leci z wiatrem to tu, to tam, kręci się i wiruje, aż spadnie na ziemię. Inni zaś, nieliczni, są jak gwiazdy, które poruszają się stałym torem, nie dosięgnie ich żaden wiatr, w samych sobie znajdują prawo i drogę.


[...] prawdziwa sztuka czyni samotnym i wymaga od nas czegoś, co nadwątla nasze zadowolenie z życia.


Przyjemność sprawiało mi coraz lepsze rozeznawanie się w samym sobie, wzrastające zaufanie do własnych moich snów, marzeń, myśli i przeczuć, oraz rosnąca świadomość siły, jaką w sobie nosiłem.


Nie ma chorego, którego jeden tylko krok - choćby wiodący przez śmierć - nie mógłby uzdrowić i przywrócić życiu. Nie ma grzesznika, którego jeden krok - choćby i przez szafot - nie mógłby uczynić znowu istotą niewinną i boską. I nie ma tak zgorzkniałego, wykolejonego i pozornie bezwartościowego człowieka, którego jeden znak łaski nie mógłby w okamgnieniu odnowić i uczynić pogodnym dzieckiem tego świata.


Zawsze o wiele za ciasno wytyczamy granice własnej osobowości! Zaliczamy do swojej osoby zawsze jedynie to, co odróżniamy jako indywidualne i co uznajemy za odstępstwo. Stanowimy przecież jednak twór składający się ze wszystkiego, co przynależy do całego świata, każdy z nas; i podobnie jak ciało nasze nosi w sobie rodowody rozwoju stworzeń aż po ryby, a nawet znacznie dalej jeszcze, tak też i w duszy mamy wszystko, cokolwiek i kiedykolwiek w duszach ludzkich żyło. Wszyscy bogowie i szatani, jacy kiedykolwiek istnieli, czy to u Greków, czy u Chińczyków, czy u dzikich Zulusów, mieszkając w nas, istnieją jako możliwości, jako pragnienia, jako drogi wyjścia. I gdyby cała ludzkość wymarła poza jednym jedynym, niezbyt nawet utalentowanym dzieckiem, które nigdy niczego się nie uczyło, dziecko to odnalazłoby bieg wszelkich rzeczy, byłoby w stanie tworzyć i produkować bogów i demonów, raje, nakazy i zakazy, stare i nowe testamenty - wszystko.

[...] jaki sens miałoby pisanie, gdyby nie stała za nim wola prawdy?


Człowiek lęka się jedynie wtedy, gdy sam ze sobą nie żyje w zgodzie.


[...] życie rozpustnika jest świetnym okresem przygotowawczym dla mistyka.


[...] człowiek posuwa się ciągle naprzód, każdego dnia uczy się rozumieć więcej niż dnia poprzedniego, ale nigdy nie zdobędzie szczytu, skąd otwierałby się nagle szeroki widok.



Młodość to oszustwo, prawdziwe gazetowe i książkowe szachrajstwo! Najpiękniejsza pora życia! Starzy ludzie zawsze robią na mnie wrażenie o wiele bardziej zadowolonych. Młodość to najtrudniejszy okres w życiu. Na przykład samobójstwa w podeszłych latach nie zdarzają się prawie wcale.


Wino przypomina także głęboką rzekę, wędrującą z szumem przez wiosenną noc. I przypomina morze, kołyszące na chłodnej fali słońce i wicher...


Nie powinien pan porównywać siebie z innymi, i jeśli natura stworzyła pana w postaci nietoperza, nie powinien pan chcieć się przekształcić w strusia!


"Europa przez sto, a nawet więcej lat, wyłącznie tylko studiowała i budowała fabryki! I oni teraz wiedzą dokładnie, ile gramów prochu potrzeba na to, żeby zabić człowieka, ale nie wiedzą, jak modlić się do Boga, nie wiedzą nawet, jak można przez godzinę wesoło się bawić. „

[...] nic sobie nie robię z tego, że mam przeciwko sobie większość, prędzej odmówię słuszności jej niż sobie.


Sunday 11 January 2015

Zmierzch w Wenecji



Od czasu do czasu lubię popatrzeć na impresjonistyczny bohomaz.

„Zmierzch w Wenecji” wyszedł spod ręku człowieka o niezwykle łagodnym spojrzeniu, wrażliwca zakochanego w delikatności natury, Clauda Moneta.  Malarz stworzył go w roku 1908. Był to schyłek epoki impresjonizmu i do takiego też nurtu można zaliczyć ten obraz olejny.
Monet często bywał w Wenecji, która stanowiła dla niego źródło inspiracji. Artysta wielokrotnie przenosił na płótno swój ulubiony żywioł – wodę, która często bywa groźna i niespokojna, lecz jest niezbędna do życia. U niego stawała się odbiciem nieba, może nie bliźniaczym, ale równie nieskończonym.
„Zmierzch w Wenecji” przedstawia Kościół San Giorgio Maggiore,  zbudowany na weneckiej wysepce San Giorgio w latach 1597 - 1610r. przez Simeone Sorellę według projektu Andrea Palladio. Kościół znajduje się na drugim planie, na pierwszy plan wysuwa się morze Adriatyckie otaczające budynek.
Tworząc tę wybitnie impresjonistyczną wizję artysta korzystał z kilku wyrazistych barw. Ugier, złoto, lazur, błękit królewski, kasztan, heban. 
Puentą, a właściwie puentami obrazu są woda i niebo, przenikające się wzajemnie, zamykające w czułym uścisku skrawek Wenecji,  jak matka przytulająca dziecko. Zachód słońca nie przypomina śmierci dnia. Jest raczej ostatnim triumfalnym krzykiem życia, płonącego złotawo- ugrowym ogniem.
To raczej fragmentaryczny błękit nieba wydaje się chłodny i beznamiętny.
Kościół San Georgio Maggiore stanowi przeciwwagę dla intensywności otaczającego go żywiołu. Jego czarna wieża odbijająca się w spokojnych morskich falach ma w sobie coś ostatecznego, nieuniknionego, ponurego. Nie jest to jednak w stanie zatrzeć wrażenia pogody i namiętności. Można odnieść wrażenie że miasto jest okruszkiem, ciemniejącym i bezbronnym, wyznacznikiem realności w niepokojącej spokojności obrazu.
Z obrazu Moneta tchnie spokój, tajemnica, przenikają się dwa rodzaje piękna: architektoniczne, czyli dzieło rąk ludzkich, i naturalne, czyli dzieło Boga. Przebija ulotność i kruchość, mamy wrażenie że obraz na który patrzymy za chwilę rozpłynie się i zniknie.
Jak to kiedyś pisał Alfred de Musset: „Zmierzch rumieni Wenecję,
Nieruchomieją łodzie, bez rybaków, bez latarń odbitych w wodzie.”

Saturday 10 January 2015

O szkoło, moja szkoło

G. Laub

           Polskie szkoły to przeżytek, ukłon w stronę konformizmu i masowego programowania mózgów. Tłumienia osobowości, które w szczytowym okresie swojego rozwoju nie są uczone jak wyrażać swoje zdanie, bronić go i pozostać sobą, odkrywać siebie samego i swoje własne JA.
          Co się stosuje w polskich szkołach? Przykład pierwszy z brzegu, czyli lekcje języka polskiego. Mamy tu na przykład tzw „kucie na blachę”. Dzieci i młodzież jest przymuszana do recytowania wierszy na pamięć. Nierzadko, a nawet prawie zawsze są to wiersze z zamierzchłych czasów, napisane dawną polszczyzną. Ktoś może powiedzieć, że jest to nauczane z patriotycznych pobudek. A ja pytam się, gdzie jest więcej patriotyzmu, w mechanicznym wyrecytowaniu wiersza z czasów powstania styczniowego bez głębszego zrozumienia jego treści czy w życiu świadomym, mając wyrobione poglądy i niezależne zdanie na to co dzieje się dookoła?
           W przypadku lektur obowiązkowych sprawa przedstawia się podobnie. Nie podważając ich wartości jako takiej, są to najczęściej opasłe tomiska prozy spisanej niegdyś przez cenionych pisarzy. Ich wybór jest narzucony z góry, a nieprzygotowanie się grozi uzyskaniem oceny negatywnej. Jest to podświadomy i świadomy przymus wobec ucznia i nierzadko może zniechęcić wielu młodych ludzi do czytania czegoś wartościowego i dającego do myślenia w ogóle. Należałoby pomyśleć nad bardziej twórczym podejściem do całego tego systemu. Jednym z rozwiązań mógłby być WYBÓR dany uczniom w zakresie tematyki i objętości lektur. Na liście powinny się znaleźć pozycje uczące myślenia, najlepiej niestandardowego, nie na kilkaset stron, najlepiej przydatne w późniejszym życiu. Nawiasem mówiąc, temat czytelnictwa w Polsce wśród młodych to sprawa zasługująca na osobne omówienie.
            Polskie szkoły czynią z młodych Polaków uległych konformistów i ich ziarno najczęściej pada na podatny grunt. Struktura państwa jest przecież poziomowa. To, co dzieje się najniżej przekłada się na to, co powyżej, i tak aż do tzw. „szczytu”. Czy to szczyt inteligencji, czy też przeciwnie, każdy musi ocenić sam.
            Z matematyką sprawa się ma w pewnym względzie podobnie jak z językiem polskim. Wyłączywszy zagorzałych pasjonatów nauk ścisłych, zadania i równania są dla większości uczniów zwykłą stratą czasu. Dlaczego nie naucza się na tym przedmiocie najprościej rzecz biorąc tego co może się przydać w późniejszym, dorosłym życiu? Choćby przy braniu kredytu, budowie domu czy innych zdarzeniach? Na co komu wiedza (jeśli nie wybiera się do programu 1 z 10) o sinusach?
            A jak wygląda sprawa z lekcjami historii? Cóż, wspominanie dawnych, mniej lub bardziej chwalebnych zdarzeń z historii Polski jest z pewnością słuszne, gdyż każdy powinien mieć pojęcie jak kształtował się kraj w którym żyje i jakie były koleje losu jego przodków. Ale, na miłość boską, na co komu data bitwy pod Cedynią? Czy nie lepiej skupić się na tym, co wpłynęło na taki a nie inny kształt wydarzeń, wyciągać wnioski z taktyk politycznych i wojskowych, podsumować co mogło wyglądać inaczej, lepiej niż wkuwać suche daty?
            Tolkien napisał kiedyś, że my jedynie decydujemy co zrobić z czasem który jest nam dany. Niestety, w przypadku edukacji która jest w naszym kraju obowiązkowa do 18 roku życia, takiego wyboru młody człowiek nie posiada.




Polecany post

Coś, czego nikt nigdy Ci nie odbierze

http://mandywallace.com/writers-live-forever/ (....) Pisanie to harówka, a zarazem coś, czego nikt nie może Ci odebrać . ...