Podany tekst jest mojego autorstwa. Nie zezwalam na jego
kopiowanie, powielanie, rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie w celach komercyjnych bez
mojej zgody.
Powietrze
w podziemnym kasynie jest czarne od dymu. Siedzę nonszalancko rozpostarty
przy stoliku, po prawej stronie krupiera, ćmiąc czwartego już Camela. Wdycham
mdłą woń strachu, tandetnych perfum, i ludzkiego potu. Przytłumione
światła lamp chyboczą się niebezpiecznie, niby azjatyckie lampiony,
bezlitośnie chłostane przez wiatr. Przestrzeń
wokół mnie zdaje się wirować wokół własnej osi. Znienacka podnoszę wzrok
znad trzymanych w dłoni kart i widzę wpatrzone w siebie rozżarzone oczy
innych graczy. Zdają się cieniami, złowieszczymi i milczącymi duchami, czekając na jeden mój błędny ruch. Długie paznokcie kobiet leniwie stukają o
blat stolika, na kształt szponów, gotowych rozedrzeć mnie na strzępy. W tle
gra smętna, bluesowa melodia. Skądś ją znam, ale nie mogę przypomnieć
sobie tytułu. Chwiejnym ruchem wyciągam rękę i gaszę papierosa. Myśli
suną w mej głowie leniwie niby ciemne chmury, oczy zachodzą mi mgłą,
zdaje mi się, że trwam w letargu, gardło mam wyschnięte na wiór. Muskam
palcami moją szklankę z tequilą, została jej tylko resztka, jej ostry zapach
igra ze mną, mam na nią ochotę, ale nie, jeszcze nie teraz. Szklanka się
zamazuje, a ja kieruję wzrok na krupiera, który gwiżdże z podziwem. Patrzę i doznaję wstrząsu. Jego przerzedzone włosy są białe jak mleko,
twarz trupioblada, długi i zakrzywiony nos przypomina mi sępi dziób, jaki
kiedyś, dawno, dawno temu widziałem będąc z matką pierwszy i ostatni raz w zoo,
kiedy to rozdarłem sobie nowe spodnie i dostałem za to solidne lanie od ojca.
— Stand* — słyszę
własny, przytłumiony głos.
Nagle wpatrujące się we mnie złowrogie oczy innych
graczy znikają. Zostaję przy stole sam na sam z dziwnym krupierem. Dostrzegam, jak
odkrywa bezgłośnie swoje karty. As pik i dziesiątka. 21. Cholerne 21.
Mężczyzna uśmiecha się podziurawionym uśmiechem,
który gaśnie, gdy napotyka mój pobłażliwy wzrok.
— Sprawdzam — skrzeczy. Jego głos przypomina papier ścierny.
Odchylam się na krześle, biorąc ostatni łyk mojej
bursztynowej ambrozji. Smakuje jak popiół.
Moje dwie karty, leniwie podrzucone w górę, krążą
chwilę w galaretowatym powietrzu, niby zbłąkana ćma. Gdy opadły na stół, czuję, że się krztuszę resztką zacnego trunku.
Obok asa karo leży as pik… a raczej szkielet pik.
Straszydło wypełnia środek karty, uśmiechając się paskudnie. Ma czarny
melonik i ćmi potężne cygaro. Patrzy prosto na mnie.
Z głuchym łoskotem zwalam się w tył razem z moim
wyłożonym adamaszkiem krzesłem.
— Perskie
oko. Pan J. wygrywa… objęcia śmierci.
Opadam gdzieś w czarną otchłań, goniony przez
bulgoczący rechot upiornego krupiera…
— Skarbie, co ci
jest?
Powoli przytomnieję. Siedzę w półmroku na
wyłożonym jedwabiem szerokim łożu, spływając potem. Śmiejąca się śmierć nadal
błyskała mi przed oczyma.
— Wszystko w
porządku?
To sztandarowe zdanie z amerykańskich oper
mydlanych wywołuje u mnie ironiczny grymas. Ślicznotka z Marrakeszu jest moim
jedynym miejscowym kontaktem, a zarazem najbliższym. Ale nie mogę i nie
chcę jej niczego wyjaśniać.
Mrucząc pod nosem jakąś wymówkę, zgrabnie zsuwam
się z łóżka, wychodzę na marmurowy balkon i ciężko opieram się o lodowatą
fasadę. Granatowe fale Dunaju tym razem nie są w stanie mnie poruszyć swym
pięknem.
Nie wierzę w sny, nie jestem przesądny i nie gram w
oczko, w ruletkę, ani nawet w warcaby. I niech tak zostanie.
A jeśli podwinie mi się noga... cóż. Zawsze mogę
osiąść gdzieś na końcu świata i zostać zaklinaczem węży. Może nie byłoby to
takie złe. Wreszcie wieść spokojne życie.
Człowiek czasami bywa skończonym idiotą.
M.D.
* nie dobierać kart