Podany tekst jest mojego autorstwa. Nie zezwalam na jego
kopiowanie, rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie w celach komercyjnych bez
mojej zgody.
Półmrok,
godzina niewiadoma. Oczko śpi. Podnoszę wilgotne dłonie i przeciągam nimi po
twarzy, czując dwudniowy zarost. Po długiej chwili przestaję i kładę jedną rękę
pod głową, a drugą na torsie. Powinienem częściej obywać się bez ubrania. Nie
chodzi nawet o bzdety o byciu częścią natury, chociaż każda warstwa odzieży
jaką człowiek nosi na sobie chcąc nie chcąc go definiuje. Najczęściej błędnie.
Warstwa intelektualnego mułu, politycznego gówna i telewizyjno – plotkarskiego
bagna wydaje mi się nie do zszorowania. Ostatnio im krócej się rozglądam, tym
widzę tego gnoju więcej. Widzę gęby paprające się w nim z uśmiechem. Wolę więc
nie rozglądać się dalej niż to konieczne, bo kiedy już mnie coś ruszy… a ja
taki spokojny człowiek jestem. Ot, przeciętna, ale niezawodna kosiarka wśród
szarej, ludzkiej trawy, mającej ciemną gwiazdę w herbie.
Dłoń
oparta nad głową sunie powoli w prawo. Wyczuwam palcami gładkość mahoniowego
oparcia. Szara puszysta poducha leży niedbale pod moim prawym łokciem.
Leniwy
spokój przerywają nagle wibracje mojego cholernego telefonu. Życie. Dopadną
mnie zawsze i wszędzie. Zaciskam dłoń w pięść czując wściekłość nie do
opanowania. Odbieram i słucham bez słowa mojego rozmówcy, z trudem panując nad
sobą. A przecież spodziewałem się tego. Po krótkiej rozmowie mam ochotę rąbnąć
telefonem o ziemię. Powstrzymuję się w ostatniej chwili. Wstaję jednym płynnym
ruchem i podchodzę do mahoniowej toalety na którą, niczym kropka nad i, wisi
ozdobnie obramowane prostokątne zwierciadło. Zaciskam dłonie w pięści, kładę je
na blacie i wsparty na nich, patrzę. A
moje odbicie jak gdyby nigdy nic odwzajemnia to spojrzenie, z miną ni to
rozmarzoną, ni to ironiczną. I na dodatek jeszcze mówi do mnie kpiąco:
— Nieźle, całkiem nieźle.
W co ty się wpakowałeś stary? Uszczypnij się to może się obudzisz, ale po tamtej
stronie, z kulą w sercu!
Zirytowany przeciągam
ręką po zaroście na twarzy i odskakuję od lustra jak oparzony. Pośpiesznie wkładam spodnie, rezygnując
w ostatniej chwili z podkoszulka. Postanawiam szybko i w miarę bezboleśnie się
pożegnać, zanim do reszty się pogrążę w tym wszystkim. Mam wrażenie, że moje
lustrzane odbicie wpatruje się w moje plecy i mruczy:
— Głupiec! Za późno!
Wypadam
na ulicę ze spodniami obciążonymi kilkoma pożytecznymi narzędziami. Wracam
zlany potem. Nadal śpi. Patrzę na nią. To jedna jedyna chwila, kiedy jest taka
bezbronna. Jej miękkie wargi są lekko rozchylone. Na twarzy błąka się uśmiech,
pół dziecka, pół kotki. Wykończony, przeciągam dłońmi po oczach. Nie ma sensu
odwlekać tego co nieuniknione. Lekko drżą mi dłonie. Cieszę się, że ona mnie teraz nie widzi. Nigdy nie zobaczy mnie słabego.
Łyk Jacka Danielsa jest
wyjątkowo długi. Purpurowa róża opada na poduszkę bezszelestnie, a wraz z nią
coś na kształt mojego serca. Oczko oddycha spokojnie przez sen. Przez moment
mam straszną ochotę by położyć się przy niej i już nie wypuszczać jej z rąk. Potem nieświadomie uśmiecham się cynicznie. Za rok o tej porze nie będzie jej już w mej głowie. Zawsze tak było.
Walka
wewnętrzna kończy się nagle jak ucięta nożem gdy widzę, że zaczyna się budzić. Wychodząc
mam wrażenie, że słyszę jej senne wołanie ale nie odwracam głowy. Dasz radę
Oczko. Jesteś silna, silniejsza niż ja. Nogi niczym uwięzione w betonie nie
chcą iść naprzód, ale po chwili już biegną. W ciemność nadchodzącego dnia.
M.D.
M.D.