Podany tekst jest mojego autorstwa. Nie zezwalam na jego
kopiowanie, rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie w celach komercyjnych bez
mojej zgody.
Mój pierwszy dzień w nowej pracy odcisnął na
mnie niezatarte piętno, trwalsze niż tatuaż na lewym biodrze zrobiony kiedyś na
Barbadosie po zbyt wielu koktajlach, rzecz jasna mlecznych. Tak na dobrą sprawę
do końca nie wiedziałam, w co się pakuję. Przemknęło mi nawet przez myśl, że
przy moim szczęściu zaraz mnie odstrzelą. Byłam jednak pewna, że praca
sekretarki (nie szparki, chociaż szef nie byłby bardzo anty) przez wrodzoną
bystrość umysłu odkrywającej coraz to inne machinacje finansowe firmy, nie była
dla mnie wystarczająco ekscytująca. Zawsze miałam zdolności językowe, pragnęłam
przemierzać świat wzdłuż i wszerz, nie mając na karku zrzędzącego, misiowatego
męża w pluszowych kapciach, zawodzącego smętnym głosem o przyniesienie mu
butelki piwa z oddalonej o dwa metry lodówki. Nie, nie tak wyobrażałam sobie
moje życie. Nie mając nic do stracenia, postawiłam wszystko na jedną kartę.
Spakowałam walizkę, zebrałam z konta wszystkie oszczędności, w tym spadek po
mojej jedynej krewnej, ciotce Klarze, i wyjechałam o nieludzkiej porze, to jest
szóstej rano z minutami moim niebieskim garbusem, nazywanym pieszczotliwie
„Dolly” z K. do Pragi.
W pewnym tajemniczym ośrodku w Pardubicach
poddano mnie maszynowemu przepytywaniu. Sprawnościowo musiałam wykazać się już wcześniej. Pozostawiło to na mnie niezatarte piętno w postaci trudności z siedzeniem. W nocy śniłam upojne sny o tym że spadochron mi się nie otwiera i rozbijam się o ziemię kończąc żywot z twarzą w czymś brązowym i bynajmniej nie pachnącym różami.
Czechy również mnie nie rozczarowały. Niekończące się pytania, kwestionariusze, brr. Najbardziej zapadły mi w pamięć cztery:
Czechy również mnie nie rozczarowały. Niekończące się pytania, kwestionariusze, brr. Najbardziej zapadły mi w pamięć cztery:
- Czy wspiera pani terrorystów? - ping.
- Czy wówczas bym tu siedziała? - pong.
- Czy wówczas bym tu siedziała? - pong.
- Czy kogoś pani pozbawiła życia? - ping.
- A pająk na ścianie się liczy? - pong.
- A pająk na ścianie się liczy? - pong.
- Czy jest pani homo czy heteroseksualna? - ping.
- Niechby panów usłyszały teraz feministki. - pong.
- Niechby panów usłyszały teraz feministki. - pong.
- Czy ma pani opory w dotarciu do przeciwnika wszelkimi sposobami?
- To raczej im opór na nic się nie zda.
- To raczej im opór na nic się nie zda.
Pod koniec pięciodniowych testów miałam wrzący makaron
zamiast mózgu. Zakwaterowałam się w tanim pensjonacie pod Pragą pachnącym
kamforą razem z moim Fartem i czekałam. Po czterech dniach przyszło pismo,
które otworzyłam nieco drżącymi rękami. Zostałam przyjęta do Instytutu Operacji
Specjalnych, niedawno utworzonej, tajnej agencji wywiadowczej obejmującej
zakresem działania Europę i Euroazję. Moje życie tak naprawdę dopiero się
rozpoczęło.
List był zakończony zdaniem: „Dyrygent
oczekuje na nową skrzypaczkę jutro, czyli w piątek o 8.18 w gmachu orkiestry”.
Wydawszy nieprzystojny okrzyk podskoczyłam z radości kilka razy w górę, po czym zmięłam list w kulkę i podpaliłam
zapalniczką. Fart zamiauczał rozdzierająco. Mrucząc coś głupiego pod nosem,
zerknęłam w stronę jego wiklinowego transportera i wzięłam kota na ręce. W
telewizji nadawali jakiś czeski film. Ażurowa lampa jaką musiały się zachwycać
obecne stulatki oświetlała mój hotelowy pokój przytłumionym, czerwonym
blaskiem. W pomieszczeniu nade mną ktoś ostro ćwiczył grę na puzonie. Tajny
agent musi być zapobiegliwy, więc miałam ze sobą zapas zatyczek do uszu. Nie
sądziłam jednak, że długo pozostanę w tym miejscu. Z pewnością Dyrygent wyśle
mnie do jakiegoś egzotycznego zakątka.
- Chodź, mój włochaty szpiegu, uczcimy mój
sukces – powiedziałam do kota, przytulając go mocno i cudem uchylając się od
jego pazurków. – Drobiowe serduszka dla ciebie, a dla mnie Chardonnay.
W
umówionym dniu zamknęłam Farta i wszystkie szpargały na siedem spustów i
pojechałam wynajętą skodą do agencji. Sztab Instytutu znajdował się w niepozornym,
dziesięciopiętrowym chromowanym wieżowcu na obrzeżach stolicy kraju piwoszy.
Oficjalnie mieściła się tam siedziba amerykańskiej korporacji.
Traf chciał, że był to piątek trzynastego,
bardzo wietrzny, szczypiący dłonie lodowatymi igłami marcowy poranek. Po okazaniu
ochronie stosownych dokumentów i zbadaniu wykrywaczem metali, zostałam wpuszczona
do przestronnego holu, gdzie od razu podszedł do mnie, a raczej miękko podpłynął
najmniejszy i najbardziej chudy człowieczek w rogowych okularach, jakiego
widziałam w życiu. Szarawy garnitur leżał na nim sztywno niczym za mocno
wykrochmalony obrus na dębowym stole. Był tak niski, że aby spojrzeć mu w oczy
musiałam pochylić głowę niczym niewolnica w haremie na widok sułtana.
Przystanął przede mną na baczność, błyskawicznie zerkając na swój biały kieszonkowy
zegarek z ogromnymi czerwonymi cyframi wskazującymi godziny.
Chcąc nie chcąc wytrzeszczyłam oczy. Widząc mój wzrok zaśmiał się
złośliwie, co zabrzmiało jak atak kaszlu suchotnika.
— Podoba się pani mój zegarek? Bardzo patriotycznie, zgoda.
(..)