Podany tekst jest mojego autorstwa. Nie zezwalam na jego
kopiowanie, rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie w celach komercyjnych bez
mojej zgody.
Panna Oczko siedziała w ostatnim rzędzie
samolotu linii Swiss Airlines lecącego z Warszawy do Zurychu. Dochodziła godzina
23.30. Znużona, ziewnęła szeroko, po czym wyjrzała wolno przez miniaturowe
okno. Świat otulała czarna kołdra nocy, zmieniając miasta i wioski widocznie
poniżej w świetliste punkty, migoczące niczym lampki choinkowe.
Siedzenie tuż obok niej pozostawało puste. Jedyny
sąsiad z sąsiedniego rzędu, łysawy jegomość z okrągłym brzuszkiem o
pomarszczonej niczym śliwka, spalonej słońcem twarzy chrapał głośno jak smok.
Na jego brzuchu podskakiwało rytmicznie w rytm jego oddechów otwarte w połowie
słynne epokowe dzieło Prousta, „W poszukiwaniu straconego czasu”.
Agentka
Oczko przymknęła oczy. Przypomniał jej się pierwszy dzień w nowej pracy,
rozpoczętej równe sześć miesięcy temu. Po przejściu serii wymagających testów,
została przyjęta do tajnej agencji wywiadowczej obejmującej zakresem działania
Europę i Euroazję. Jeden ze sztabów agencji znajdował się w nowo wybudowanym
chromowanym wieżowcu na przedmieściach Krakowa, oficjalnie siedzibie
amerykańskiej korporacji. Pierwszego dnia, po okazaniu ochronie stosownych
dokumentów i zbadaniu wykrywaczem metali, została wpuszczona do przestronnego
holu, gdzie od razu podszedł do niej, a raczej miękko podpłynął najmniejszy i
najbardziej chudy człowieczek w rogowych okularach, jakiego widziała w życiu. Szarawy
garnitur leżał na nim sztywno niczym za mocno wykrochmalony obrus na dębowym
stole. Będąc o parę kroków od Panny O. błyskawicznie zerknął na swój biały kieszonkowy
zegarek z ogromnymi czerwonymi cyframi wskazującymi godziny.
Widząc jej wzrok zaśmiał się złośliwie, co zabrzmiało jak atak kaszlu
suchotnika.
— Podoba się pani mój zegarek? Bardzo patriotycznie, zgoda.
Taktownie zmilczała, wiedząc już, że ma do czynienia albo z szaleńcem
albo z wielkim oryginałem. Uprzejmie wyciągnęła rękę w jego stronę, ledwie
jednak podała swój pseudonim, człowieczek skrzywił się niemiłosiernie. Był to
grymas tak wymowny, że poczuła się winna, zupełnie jakby nakarmiła go tysiącem
mega kwaśnych cytryn.
— Goni nas czas. Feliks. Proszę za mną.
Posłusznie wykonała polecenie, zerkając dyskretnie w górę. Wszędzie
widziała wycelowane w siebie miniaturowe kamerki. Uśmiechnęła się słabo mając
nadzieję, że nie prześwietlono jejna wylot (tego dnia włożyła dla animuszu
czerwoną jedwabną bieliznę), po czym ruszyła za Feliksem długim, wyludnionym,
sterylnie białym korytarzem. Jej ponury przewodnik, pesymistyczny kuzyn
Charona, raz po raz znikał za zawiłym zakrętem, co w polączeniu z tempem, jakie
narzuca sprawiało, że zaczynało jej się kręcić w głowie. Co jakiś czas migały jej
przed oczami przemykające szybko jak cienie sylwetki ludzi ubranych w szare
garnitury. Nie zdawali się zwracać na nią najmniejszej uwagi.
Koniec końców, udało im się dojść do windy, która otworzyła się w
zaczarowany sposób zanim któreś z nich nacisnęło guzik. Feliks grzecznie puścił
ją przodem, po czym sam wsunął się do środka i nerwowo wcisnął pozłacany guzik
oznaczony cyfrą dziesięć. Nadal miał strasznie skrzywioną minę, do tego wydatnie
marszczył swój zadarty nos. Czuła jego milczącą dezaprobatę, cuchnącą niczym
odór niepranych od tygodnia skarpetek. Jego grymas się pogłębiał, prawe oko
drgało nerwowo, do tego co chwila pocierał spocone czoło chusteczką. Gdy
znaleźli się w okolicach szóstego piętra nie mogąc się oprzeć pokusie pytam go,
czy bolą go zęby.
— Nie, proszę pani —
odpowiedział nad wyraz grzecznie, lecz jadowicie, po czym zamilkł. Dopiero, gdy
winda dojeżdża na miejsce, a ona ruszyła ku wyjściu, dodał wyniośle:
— Tu nikt się nie perfumuje proszę pani. Wszyscy wiedzą, że cierpię na
osmofobię i starają się mi ulżyć. Pani jest wybitnie…nowa. Drzwi numer 320.
Ogarnęło ją lekkie zakłopotanie pomieszane z rozbawieniem. Winda zamknęła
się bezszelestnie, uwożąc gdzieś Feliksa zanim zdążyła zapytać, czym u licha
jest osmofobia.
Drzwi do pomieszczenia numer 320 nie wyglądały zachęcająco. Były potężne,
chromowane i jak na jej oko dźwiękoszczelne. I szczelnie zamknięte dla niewtajemniczonych.
Obok nich znajdował się elektroniczny czytnik i cały rząd cyfr. Pięknie.
Urażony Feliks „zapomniał” o tych szczegółach.
Z opresji uratował ją tubalny głos, który nagle usłyszała za plecami.
— A więc w końcu dotarła pani! I ledwo minuta opóźnienia! Jak na
kobietę, wyczyn wręcz historyczny!
Powoli odwróciła się wiedząc, że oto stoi przed nią przyszły szef. Pierwsze
wrażenie: jowialny, nie rzucający się w oczy poczciwiec (siwiejący włos i wąs,
lekkie roztargnienie, rozmiar buta 44, brązowy krawat, brązowa koszula, brązowa
kamizelka, brązowe spodnie, brązowe mokasyny).
Mężczyzna mówił bardzo szybko, połykając końcówki wyrazów. Jego akcent
miał mocno francuskie naleciałości.— Ma
pani pierwszy plus. Jestem Albert N.N, od dziś pani szef. Proszę się do mnie
zwracać Dyrygent.
— Pan Dyrygent… — powtórzyła, z całych sił starając się nie okazać rozbawienia.
— Sam Dyrygent, jeśli łaska. Szef brzmi banalnie. Wznieśmy toast za
pani nową pracę! Oczywiście, bezalkoholowy. Po godzinach może pani wlewać w
siebie litry wódki, piwa, wina czy czego pani tam chce. A może już pani to
zrobiła, tak na odwagę? Ma pani dość przekrwione oczy!
— Wypraszam sobie sze… Dyrygencie! Mało spałam…, ale ja nie potrzebuję
wiele snu.
Jej nowy zwierzchnik nie wydawał się przekonany. Kiwnął głową mrucząc
coś do siebie i sięgnął do eleganckiej szafki z dębowego drewna stojącej
nieopodal. Wyciągnął z niej szklaną karafkę, cmokając z zadowoleniem. Następnie
sięgnął po wysoką szklankę i z rozmachem postawił ją na blacie, aż zabrzęczało
szkło. Napełnił ją do połowy przeźroczystym płynem, po czym podał Oczko,
uśmiechając się zachęcająco niczym wujek dobra rada.
Podziękowała skinieniem głowy, po czym chwyciła szklankę i przyłożyła
ją do krwiście czerwonych ust. Nim jednak zdążyła nabrać choć łyk, Dyrygent
jednym ruchem wytrącił jej szklankę z ręki. Naczynie uderzyło o podłogę z
głośnym chrzęstem i rozpadło się w drobny mak, ochlapując jego biurko i czubki jej
butów. Zdumiona podniosła głowę i napotkała jego wzrok, twardy, niczym
arktyczny lodowiec.
— Popędliwość panny O. kontra rozsądek 1: 0! Nie wiem czy planowała
pani popełnienie samobójstwa przez otrucie, ale właśnie to pani udaremniłem…
Czuła, że jest jej niedobrze.
Jeśli tak miał wyglądać jej pierwszy dzień w pracy, to co będzie dalej?
— Zawsze truje pan nowych pracowników? Rotacja w pana wydziale musi być
rekordowo wysoka!
Dyrygent powoli obszedł ją wokoło, niczym jakiś egzotyczny okaz w zoo. Jego
niezadowolenie było niemal namacalne, sprawiało, że odczuwała na karku gęsią
skórkę. Na jej komentarz w ogóle nie zwrócił uwagi.
Nagle dźgnął ją palcem prosto w ramię, tak mocno, że aż stęknęła.
— Zaliczyła pani wszystkie wstępne testy wzorowo, a potknęła się na
prostym sprawdzianie. Gdybym był pani ukrytym wrogiem, byłoby już po pani!
Czuła wściekłość na siebie i na niego. Był popaprany, ale miał
niewątpliwie rację.
— Tylko niech pani się mi tu nie maże jak jakaś słaba kobietka! Niedługo
to pani będzie wyprowadzała przeciwników w pole. Ma pani potencjał i to
cholernie duży. Nie jestem tu jednak po to by prowadzić panią za rączkę. Nie mam
czasu by panią uczyć jak chodzić, skoro będzie pani musiała biegać. Jeśli nie
będzie pani wystarczająco sprytna, przebiegła, bezkompromisowa i skuteczna nie
pobędzie pani tu długo, gorzej, nie pożyje pani długo w tym zawodzie. Czy to
jest dla pani jasne? Czy też chce pani się wycofać? To ostatnia szansa by to
zrobić. Potem nie będzie już odwrotu.
Milczała i patrzyła na niego z uwagą. Poczuła nagły przypływ
adrenaliny, zupełnie jakbym za chwilę miała skoczyć do wody z siedmiometrowej
wieży. Nie bała się, no, może odrobinę. Chciała skoczyć i zanurzyć się głęboko,
nie wiedząc czy dotrę do mety w jednym kawałku. Niebezpieczne, ale niewiele
rzeczy mogło się z tym równać. I niewiele miała do stracenia.
Odczytał wszystko z jej twarzy.
Gładząc z satysfakcją wąsa, usiadł przy długim, lśniącym stole i zaczął
opowiadać o obowiązujących ją ściśle tajnych procedurach i środkach
bezpieczeństwa. Potem przesunął w jej stronę kilkanaście kartek. Łagodnym tonem
sprzedawcy baloników na odpuście polecił jej przeczytać wszystko uważnie i
podpisać. Na każdej kartce widniał przypis o zakazie ujawniania treści
dokumentów osobom trzecim pod groźbą surowych sankcji karnych. Podczas gdy
skupiona i lekko spięta wczytywała się w to, co odtąd miało stać się jej codziennością,
Dyrygent pozwolił sobie na chwilkę relaksu. Odchylony w fotelu, założył jedną
chudą nogę na drugą i ćmiąc cienki i elegancki Treasurer, opowiadał ni to jej,
ni to sobie, o widmie nadchodzącej starości, którą chce się cieszyć w spokoju,
a to wymaga unieszkodliwienia określonej liczby bandziorów, mętów i oprychów,
chodzących po tym świecie od zarania dziejów. A czynić to należy na przykład
drążąc dziury w ich strukturach, a potem cierpliwe wznosić tamę dezinformacji,
uszczelnioną dawką koniecznych, niezbyt czystych metod.
— Do tego — stwierdził po
namyśle, wygładzając niewidoczny pyłek z kamizelki — nadaje się pani świetnie z
racji bycia kobietą. A że kobiety lubią wszędzie szperać, grzebać i węszyć, do
sporadycznego odnalezienia rzeczy dawno temu zaginionych też można panią
wykorzystać.
Dźwiękoszczelne drzwi nie przepuszczały żadnych hałasów z zewnątrz.
Przez moment Oczko poczuła się dziwnie oderwana od rzeczywistości. Dyrygent
szybko ją do niej przywrócił.
— Kto panią inspiruje? Kto jest dla pani wzorem postępowania?! —
wrzasnął tak głośno, że niemal podskoczyła.
— Hmm… zawsze lubiłam oglądać Johna Wayne’a i…
— Ach Boże, John Wayne?
…. Agentko Oczko, proszę posłuchać. Bycie obrońcą prawości polega na czymś
więcej niż na stanięciu w szerokim rozkroku, wywinięciu salta swoim coltem i sposobie
mówienia równoważnym ze ślepą wiarą w swoje super ego. Gdyby bohater grany
przez Johna Wayne’a zobaczył dziś panią wymachującą tabletem zapewne strzeliłby
w niego, tak dla pewności, a potem dałby pani solidną nauczkę.
Zirytowana, już otworzyła usta chcąc coś powiedzieć,
ale szef przerwał jej, ceremonialnie unosząc prawą dłoń, niczym jak cezar
pozdrawiający poddanych. Dłoń, kanciasta i zbrązowiała od słońca, nie zaszczyciła
jej swą uwagą dłużej niż to konieczne.
— Jeszcze jedno agentko
Oczko. To, że pani się tu znalazła
jeszcze niczego nie dowodzi. Nie dzielę moich ludzi na kobiety i mężczyzn, na
pesymistów i optymistów, hetero i homo.
Dzielę ich na użytecznych i nieużytecznych. W moim wieku jedyną rozrywką poza nocnym
rajdem do toalety jest gra w szachy — westchnął boleśnie.
Taktownie milczała. Dyrygent przetarł oczy zmęczonym gestem.
— W ostatnim czasie straciliśmy dwóch świetnych agentów. Jeden zginął
podczas wspinaczki, drugi, gdy odwiedzał brata na uniwersytecie w Oxfordzie.
Nasi wrogowie panoszą się coraz bardziej.
— A pan im na to pozwala? — spytała, zanim zdążyła pomyśleć.
Mężczyzna z mocą walnął pięścią w blat luksusowego biurka.
— To jest wojna, Panna Oczko, a na wojnie zawsze są ofiary. Ale kiedyś
ktoś odpowie mi za każdego poległego agenta.
Mężczyzna nacisnął ukryty pod blatem przycisk. W następnej chwili dołączył
do nich zbolały Feliks. W ręku trzymał niewielki czarny neseser. Rzucił pannie
Oczko jedno, mordercze spojrzenie, na które odpowiedziała zmysłowym uśmiechem.
Feliks nie wyglądał na rozbrojonego. W rzeczy samej podejrzewała, że przyniósł
jej w podarunku bombę, zemstę za zignorowanie osmofobii. Demonstracyjnie ją
ignorując, zwrócił się uniżonym tonem do Dyrygenta:
— Wzbogacona wersja PZAO. Broń, paszporty, zestaw podsłuchowy,
naprowadzacz…
— Wystarczy. Przekaż to agentce Oczko.
Feliks przewrócił boleśnie oczami i wstrzymując oddech, przysunął się
do Panny Oczko, podając jej aktówkę końcami palców.
— Feliksie, jeszcze RS. — rzucił ostro Dyrygent, siadając na powrót za
biurkiem.
— Tak jest — odparł usłużnie Feliks, uśmiechając się złośliwie
półgębkiem. Dyrygent, studiujący jakieś papiery, niczego nie zauważa. Ona
przeciwnie. Czuła lekkie ukucie niepokoju.
Feliks wybiegł niemal w podskokach. Po chwili był już z powrotem,
niosąc przed sobą w obleczonych w białe rękawiczki dłoniach srebrną tacę, a na
niej niepozorny żeton, niczym do gry w kasynie. Chwyciła go ostrożnie, a on
natychmiast odsunął się na bezpieczną odległość, z ledwością powstrzymując
kichanie.
Żeton jest czerwono-biały, z symbolami karcianych kolorów po bokach. Przesunąwszy
delikatnie palcem po jego powierzchni, wyczuła lekkie zgrubienia,
przypominające oznaczenia na lekach dla osób niewidomych.
Co u licha…
— Akcent końcowy. Proszę
lekko potrząsnąć.
Zrobiła to czując, jak
coś przelewa się wewnątrz przedmiotu.
—Jeśli dojdzie do
najgorszego, jeśli wpadnie Pani w ręce wrogów, wyczerpawszy wszelkie inne
możliwości, musi go Pani otworzyć. Jest kompatybilny wyłącznie z Pani liniami
papilarnymi. Lewej dłoni, rzecz jasna. Wystarczy przyłożyć go do wnętrza dłoni,
mocno nacisnąć i przytknąć do nosa. Działa w trzy sekundy.
— Zawsze chciałam umrzeć
szybko — mruknęła.
— Niech pani nie robi ze
mnie złotej rybki. I nie życzę sobie nigdy zobaczyć pan w trumnie. Nie chcę
deficytu w funduszu pogrzebowym.
Z ponurych oczu
Dyrygenta, ukrytych za grubymi szkłami, nie można nic wyczytać.
Wspomnienia rozwiały się, pozostawiając pod jej ciężko
opadającymi powiekami obraz Johna Wayne’a, łapiącego ją na lasso niczym
szczególnie udaną sztukę bydła. Nieświadomie obróciła się nieco w fotelu,
czując jak rąbek dopasowanej, satynowej spódnicy przesuwa się nieco w górę,
ukazując fragment koronkowej pończochy, czarnej jak sama noc.
— Czarny diament za twoje
sny.
Ten głos… Błyskawicznie
otworzyła oczy i usiadła prosto, czując jak jej puls pędzi niczym rozpędzony
pociąg, a dłonie mimowolnie drżą. Jacek. To już nie sen, a jawa. Był tuż obok,
po jej prawej stronie. Jak zawsze kąciki jego miękkich ust unosiły się w na pół
ironicznym, na pół czułym uśmiechu, tak, że sama już nie wiedziała, czy ma ją
za idiotkę czy za kobietę, która wdarła mu się głęboko w serce i już stamtąd
nie wyszła. Nie pamiętała, kiedy widziała go po raz ostatni. Pamiętała za to co
innego. Purpurową różę, którą zostawił na pożegnanie x lat wcześniej, podarła
na strzępy, kalecząc sobie przy tym dłonie do krwi. Ból, który był niczym w
porównaniu do tego, który jej zadał.
Panna Oczko poczuła
głębokie jak Rów Mariański uczucie niepokoju. Jak to możliwe, że znalazł się w
tym samym samolocie, co ona, wtedy, gdy miała zadanie do wykonania? Nie lubiła
zbiegów okoliczności. Z drugiej strony, gdyby coś knuł, chyba raczej starałby
się schodzić jej z oczu. Jak zawsze, gdy się pojawiał, powstawało więcej pytań
niż odpowiedzi.
Biorąc głęboki oddech
żeby się uspokoić, wciągnęła przy okazji w nozdrza upojny zapach jego perfum
Dior Homme. To jej wcale nie pomogło.
— Co ty tutaj robisz?! —
wyrzuciła z siebie, patrząc na niego jak na ducha.
Zamiast odpowiedzieć,
spojrzał pobłażliwie w stronę chrapiącego nieopodal jegomościa.
— Biedak, nie dziwię się,
że padł. Marcel Proust zmordowałby każdego.
— Jeśli myślisz, że twoje
specyficznie poczucie humoru mnie rozbroi…
— Ja nie myślę, ja wiem.
— Co niby takiego wiesz?!
— Niech pomyślę — powiedział
cicho, wyciągając się wygodnie w fotelu i przeciągając niczym najedzony kocur. —
Wiem, że najbardziej lubisz kochać się na jeźdźca, masz słabość do kotów i
starych zegarów, a twój rozmiar buta to maleńkie 36. Wiem, że nienawidzisz
deszczowych niedziel, łysych facetów i cappuccino bez cukru. Nie wiesz, co to
teoria względności, do czego służy wkrętak izolowany i kto napisał „Miłość w czasach zarazy”. Wiem, że w walizeczce masz
komplet niebieskiej bielizny, podręczne urządzonko USB do kopiowania danych i
prawdopodobnie też kamasutrę. Wiem, a mówią mi to twoje piękne, błyszczące
szare oczęta, że masz teraz wielką ochotę obić mnie po mordzie. A teraz powiedz
mi – jak bardzo się pomyliłem?
„Nic się nie zmieniłeś,
draniu!” pomyślała wściekle, zamiast tego jednak zimno wycedziła:
— Posiwiałeś.
— A ty przytyłaś.
— Co się stało, że jesteś
tu solo? Gdzie twoja ostatnia luba? Zapewne miałeś ich na pęczki.
— W Budapeszcie.
Zazdrosna?
— Chciałbyś. Co robisz w
tym samolocie?
— Lecę do Zurychu w
towarzystwie uroczej wariatki.
— Pytam, co tu tak naprawdę robisz.
— Nie chcesz tego
wiedzieć.
Tocząc słowny pojedynek,
oboje obrzucali się równocześnie mieszanką dawnych emocji, rozdrażnienia,
tłumionej namiętności i cynizmu. Oczko mierzyła spojrzeniem zagłówek fotela
przed nią, kątem oka widząc, jak Jacek siedzi nieruchomo niczym Budda. Nie
wiedziała, że za tą zasłoną opanowania trwa intensywny proces myślowy.
Mężczyzna siedzący
nieopodal chrapnął głośno i lekko obrócił się na prawy bok. Samolot lekko
obniżył tor lotu. Czując denerwującą bliskość Jacka i jego umięśnionego
ramienia, Oczko zerknęła pośpiesznie na miniaturowy ekran pokazujący mapę
podróży. Czekała ich jeszcze niemal godzina lotu. Na myśl o tym omal nie
jęknęła głośno. Nienawidziła człowieka siedzącego obok, jednak z każdą minutą w
jego obecności powracały wszystkie tłumione latami uczucia.
— Echem, nie chcę być
niegrzeczny, ale chyba podwinęła ci się spódnica — szepnął Jacek, nachylając
się w stronę jej odsłoniętego, małego i zgrabnego ucha.
— Nie chcę być niegrzeczna, ale chyba muszę cię prosić, żebyś usiadł gdzie indziej — warknęła, mimowolnie pociągając materiał w dół. — I nie baw się w moją „Ciotkę Klotkę” draniu.
— Nie chcę być niegrzeczna, ale chyba muszę cię prosić, żebyś usiadł gdzie indziej — warknęła, mimowolnie pociągając materiał w dół. — I nie baw się w moją „Ciotkę Klotkę” draniu.